DZIEŃ I
Zaraz po śniadaniu rozstaliśmy się z Rodzicami i udaliśmy się taksówką na dworzec autobusowy Ekamai, skąd odjechaliśmy rządowym autobusem w stronę wyspy.
Taksówkę pomógł nam złapać hotelowy ochroniarz- zupełnie bezinteresownie :)
Podróż trwała około 6-ciu godzin. Za 250 bath'ów (ok. 25 zł) od osoby przejechaliśmy 300 km całkiem komfortowym autobusem z klimatyzacją, wodą niegazowaną i ciasteczkiem. Autobus ten dowiózł nas do miejscowości Leam Ngob, skąd promem przedostaliśmy się bezpośrednio na wyspę Koh Chang. Byliśmy trochę przybici bo trafiliśmy na deszczowy dzień...inaczej sobie wyobrażaliśmy pierwsze wrażenie. Dodatkowo nie wymieliśmy wystarczającej ilości pieniędzy i po opłaceniu zardzewiałego promu (70 bath'ów/osoba) zostało nam jedyne 60 bath'ów, które nie starczyłoby na taksówkę do hotelu. Przeszłam się więc po dolnej części promu i znalazłam Charlie'go, który był tak miły i zawiózł nas pod sam hotel swoim nowym pick up'em Isuzu. Konrad załadował walizki na pakę (które w drodze trochę zmokły bo cały czas padał deszcz) a my wylądowaliśmy na wygodnej i suchej kanapie w środku auta. Całe szczęście, że się zgodził bo, jak okazało się już na lądzie, na innych nie czekały wcale taksówki. Podejrzewamy, że właśnie z racji deszczu zrobiły sobie przerwę w kursowaniu. Podziękowaliśmy grzecznie, pożegnaliśmy się, Charli e życzył nam udanej podróży poślubnej i odjechał. Zalogowaliśmy się w hotelu KC Grande Resort, wrzuciliśmy walizki do naszego domku przy samej plaży i pierwsze co zrobiliśmy to wskoczyliśmy do morza!! Kąpiel w słonym i ciepłym Morzu Południowo-Chińskim (Zatoka Tajlandzka)- zadowolenie gwarantowane (nawet w deszczu)! Potem postanowiliśmy sprawdzić wodę w basenie (oczywiście była jeszcze cieplejsza) ;)
Na koniec dnia, trzeba było coś zjeść, a że zostało nam tylko te 60 bath'ów starczyło jedynie na naleśniki z pieczonymi bananami (30 bathów za naleśnik). Na wyspach jest już zdecydowanie drożej niż w Bangkoku, co nie zmienia faktu, że w Polsce nie znajdziemy przepysznych bananów w cieście za 3 złote!
DZIEŃ II
Kolejny dzień rozpoczął się przepysznym śniadaniem na plaży. Pogoda pozostawiała wiele do życzenia a my ciągle jeszcze objęci syndromem
jet lag, postanowiliśmy się przespać.
Po 15:00 zaczęło się rozpogadzać. Zaliczyliśmy kąpiel w morzu i dłuuugi spacer wzdłuż plaży White Sand Beach. Wieczorny wypad do miasta skończył się pyszną kolacją i tajskim masażem :) Jako, że tajski masaż składa się z elementów akupresury, jogi, ale także rozciągania, śmiało mogę stwierdzić, że nie tylko my, ale Panie masażystki też nieźle się nagimnastykowały! A wyglądało to mniej więcej tak:
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/d/db/Thaisun1.jpg
DZIEN III
Wciąż nie byliśmy pewni jaka będzie pogoda tego dnia. Prognozy nie były jednoznaczne. Mimo tego, postanowiliśmy poświęcić ten dzień na zwiedzanie.
Wynajęliśmy skuter na całą dobę i udaliśmy się do miejsc, wskazanych wcześniej przez Rodziców. Pani pracująca w wypożyczalni dała nam mapę wyspy, co znacznie ułatwiło sprawę :) Trochę obawialiśmy się o moc tego skuterka. Wyspa należy do tych górzystych i jadąc autem Charlie'go przekonaliśmy się co tutaj znaczy górzysta droga.
Jadąc do naszego pierwszego celu, a był nim rezerwat słoni, musieliśmy pokonać niezłe serpentyny. Okazało się, że to nie o moc skutera powinniśmy się martwić tylko o jego hamulce! Dodatkowo, musieliśmy pamiętać o takim szczególe jakim jest ruch jest lewostronny. Ale Konrad przecież jest wyśmienitym kierowcą i nic nie jest mu straszne :P Zatrzymując się po drodze w punkcie widokowym (widok na naszą rajską plażę) oraz w biurze sprzedającym bilety powrotne do Bangkoku (udało się kupić je dość tanio w stosunku do pierwszej ceny jaką usłyszeliśmy przy głównej, turystycznej ulicy i co najważniejsze, otrzymaliśmy zapewnienie, że na 15:00 będziemy na lotnisku) dostarliśmy na miejsce. Słonie właśnie wróciły z wycieczki z porannymi turystami, ale nie było tak kolorowo. Okazało się, że trzeba mieć rezerwację i że pierwszy wolny termin jest na godzinę 16:00. Wybraliśmy 40-to minutowy program słoniowy, który zawierał przechadzkę przez mały busz, strumyczek i karmienie słonia. Zapisaliśmy się na 16:00 i pojechaliśmy dalej. Musieliśmy przez to nadrobić trochę kilometrów, ale jechało się bardzo przyjemnie i w ogóle się tym nie przejmowaliśmy. Temperatura była tak wysoka, że wiatr podczas jazdy w ogóle nie chłodził, ale zawsze to jakiś ruch powietrza. Dojechaliśmy do punktu, w którym należało zostawić skuter na parkingu, kupić bilety na wodospad i zacząć się wspinać. Trasa nie była trudna, ale w japonkach podnosił się poziom trudności :) Szliśmy około 20 minut, powoli zaczęliśmy wątpić w powodzenie a tu nagle wyłonił się przed nami ogromny wodospad Khlong Phlu. Zanurzenie się w chłodnej, słodkiej wodzie było prawdziwą nagrodą za to przedzieranie się przez busz:) Popluskaliśmy się trochę, poskakaliśmy ze skał do wody i popstrykaliśmy trochę zdjęć. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajpce na lunch. Zamówiłam niewinnie brzmiącą sałatkę z kurczaka, Konrad wybrał zupę. Już po pierwszym kęsie wiedziałam, że nie będzie łatwo. Paliło jak cholera, momentami nawet ciężko się oddychało, ale byliśmy bardzo głodni i zjedliśmy wszystko. Jak płaciliśmy, Pani kelnerka i chyba też właścicielka baru z podziwem patrzyła na puste talerze. Odjeżdżając zauważyłam napis nad knajpką "Chili chili bar". I wszystko jasne.
Na słonie dojechaliśmy znowu trochę za wcześnie więc poszliśmy zobaczyć kolejny wodospad, który był w pobliżu. Okazał się on trochę większym górskim strumykiem :)
Same słonie były przesympatyczne! Chociaż smutno im z oczu patrzy, raczej nie miały powodów do smutku. Po tej krókiej przejażdżce dostały kosz bananów, kokosy i wodę. Na głowie naszego słonia cały czas siedział miejscowy Pan, który go 'prowadził'. 'Prowadzenie' to polagało na uciskaniu słonia pod uchem kolanami. Było to raczej delikatne, w stosunku do masy i siły słonia. Słonie miały na głowie śmieszne, czarne, sterczące, rzadkie włoski, a skóra ich była szorska. Najbardziej jednak zszokowało nas to jak cicho słoń przemieszcza się po dżungli! I doprawdy nie wiem już jak interpretować powiedzenie: "
Poruszasz się jak słoń w składzie porcelany". Swoją drogą nie wyobrażam sobie jak kosztowne i ciężkie musi być utrzymanie słonia skoro zjada około 150 kilogramów pożywienia dziennie...
Nasza wycieczka dobiegła końca. Oddaliśmy skuter i poszliśmy coś zjeść. Obowiązkowo wykąpaliśmy się w morzu. W rozliczeniu końcowym dnia otrzymaliśmy niesamowite wrażenia a Konrad dodatkowo spalone ręce od trzymania kierownicy :)
DZIEN IV
Wstaliśmy dość szybko tj. ok. 8:00 (Konrad wyciągał mnie z łóżka na śniadanie). Dzień zapowiadał się wspaniale: słonecznie i bezchmurnie. Mieliśmy w planie jechać na wycieczkę do okoła czterech wysp, ale nie mieliśmy tu jeszcze dnia 'leżakowania'. Uznaliśmy, że jest tu tak pięknie, że na pewno kiedyś tu wrócimy więc na tą wycieczkę pojedziemy sobie później.
Wykonaliśmy plan B tzn.: "leżenie, smażenie, kąpiele morskie i basenowe". Jedynym co wymagało myślenia było czytanie niesamowicie wciągającej książki, którą wzięliśmy ze sobą (Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet – Stieg Larsson). Była tak ciekawa, że musieliśmy się nią wymieniać co jakiś czas bo nikt nie chciał pozostawać w tyle :P
Zapomniałam dodać, że każdego wieczoru raczyliśmy się drinkami przygotowanymi przez Konrada, leżeliśmy na plaży i patrzyliśmy w gwiazdy. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że Konrad jeszcze robił pompki :) Nie zrobiłam żadnego zdjęcia, musicie mi uwierzyć na słowo :)
DZIEŃ V
Kolejny dzień zajadania się słodkimi ananasami i mango. Ten dzień również przeznaczyliśmy na leżakowanie. Nasza skóra ledwo zdążyła lekko się zarumienić. Desperacko próbowałam się opalić i chyba przesadziłam ze słońcem. Co prawda używaliśmy filtrów 15, na twarzy nawet 30, mimo to spaliliśmy się konkretnie. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że będę miała przez to 2-dniowe problemy. Graliśmy w siatkę, pływaliśmy. Kolejny raz udaliśmy się na spacer wzdłuż plaży. Na samym końcu odkryliśmy bardzo ciekawe miejsce: kolorowe domki na skałach, hotele o trochę niższym standardzie. Nie było klimatyzacji, ale była ciepła woda :) Daleko do miasta, ale po co komu miasto jak się jest na takiej pięknej plaży i ma się knajpki pod nosem? Niemniej jednak, urokliwe miejsce. Jestem pewna, że można by było poznać tam wielu ciekawych, młodych ludzi z całego świata, którzy podróżują w pojedynkę lub parami. W naszym hotelu byli raczej starsi turyści.
Tego wieczoru czuliśmy się trochę jakby kończyły nam się już wakacje. Szybkie pakowanie, myśli krążące wokół podróży. Ostatnie spojrzenia na basen, morze...aż nam się łezki w oku kręciły... ;(
DZIEŃ VI
5:40 Pobudka.
6:00 Śniadanie.
6:30 Wylogowanie z hotelu.
6:45 Odjazd z hotelu minibusem na prom.
8:30 Prom
9:30 W drodze do Bangkoku.
14:00 Lotnisko w Bangkoku.
16:55 Wylot na wyspę Phuket.
18:30 Lądowanie na Phuket.
19:00 Walka o taksówkę/minibus/cokolwiek.
20:00 Spotkanie z Rodzicami. Logowanie w hotelu Mei Zhou w mieście Phuket.
Wybaczcie, że tak zdawkowo, ale musicie mi uwierzyć, że nie chcecie wiedzieć co się dokładnie wtedy działo. Powiem krótko: nazywamy to 'przerażeniem słonecznym'. Już w nocy wiedziałam, że coś jest nie tak, dostałam dreszczy, gorączki i wszystko inne co jest z tym związane. Męczyłam się całą podróż, spałam i marzłam na lotnisku, wyglądałam jak zombie. Całe szczęście Konrad czuwał na każdym kroku, ogarnął mnie, bagaże, odprawy...wszystko. I dobrze, że przed rozstaniem z Rodzicami kupiliśmy sobie tutejsze karty w sieci Happy. Dzięki temu mogliśmy się z Nimi kontaktować przez cały ten czas.
W hotelu padłam na łóżko i oprócz szybkiego prysznica nie miałam siły na nic. Konrad z Tatą poszli jeszcze coś zjeść na miasto a Mama zaaplikowała mi porcję leków ze swojej cudownej apteczki. Nie wiem co bym bez Niej zrobiła...i bez K. i bez T.
Ten maly domek jest nasz!
Nasz sniadaniowy stolik :)