wtorek, 29 października 2013

Cześć Siema!

Nie przywitałam się jeszcze, więc robię to teraz. Chciałabym Wam opowiedzieć ekspresowo historię Vanessy, skąd taka obciachowa nazwa, co ona tu w ogóle robi i po co to wszystko. Zanim zapomnę, bo pamięć mam krótką i działającą wybiórczo, a nie chcę zapomnieć nic a nic. Ani pozytywów, które malują uśmiech na twarzy, ani negatywów, które może i dziobią w serducho, ale za to dają nauczkę.

Mamy jeszcze październik, ale już niedługo, bo zaraz listopad. Jest ciemno od 16ej, pada i bardziej zimno niż ciepło na zewnątrz. Spoko, takie klimaty też lubimy, bo kot kima pod kominkiem, a tam żywy ogień trzeszczy na pomarańczowo, herbatę z sokiem malinowym też lubimy, i ciastka z czekoladą nawet bardzo. Jakby w zwolnionym tempie i z zepsutą ostrością się żyje w październiku u progu listopada, ale co tam, sezonowość i różnorodność to duży plus naszego kontynentalnego klimatu. Siedzę tak w tych ciepłych kapciach, z kotem na kolanach, herbatą w łapie i ciastkiem w zębach, i myślę. Siedzę i siedzę, myślę i myślę - jak nawinął klasyk, i dochodzę do wniosku, jedynej słusznej prawdy, że lato to jest jednak to.

To był chyba sierpień. Jejku, nie minęły dwa lata, a ja już nie potrafię przyporządkować tych wakacji odpowiedniemu miesiącowi. No nic, powiedzmy że był to sierpień. Rzecz się dzieje na południe od naszej ojczyzny, w małych samochodzikach bez dachu. Cudowne dwa tygodnie z hakiem. Przez Czechy, Słowację, Węgry i Rumunię do Bułgarii. Potem Macedonia, Albania i w górę do Czarnogóry, Bośni i Hercegowiny, znowu do Węgier i Słowacji, no i hop przez polską granicę. Słońce, zimne drinki, opalenizna i beztroska. Wiatr we włosach, bo dachu nad głową brak.W takich okolicznościach przyrody narodziła się Vanessa. Bo tam gdzie słońce świeci jaśniej, owoce smakują lepiej, a czas płynie wolniej, banalne słowiańskie imiona strasznie trudno zapamiętać. Pozdrowienia z tego miejsca dla Bora i Kuba, ojców chrzestnych Vanessy - jak dosięgnie nas karząca ręka fejmu i pani Popek w Pytaniu na Śniadanie zapyta "a czemu vanessa", to powiemy, że to Wasza sprawka!

 

Wyciągnęłam te zdjęcia z samego dna mojego komputera, czarnej teczki i archiwum X sentymentalnych pamiątek. Trafiły tam kilka miesięcy temu w afekcie. Pod wpływem tych samych emocji do kontenera Caritasu wyrzuciłam całkiem dobrej jakości koronki. Myślisz sobie wtedy jak to jest możliwe, że świat się dalej kręci, i żeby już był październik, a najlepiej listopad.

Ha! Życie, to jest jednak kawał cwanego skurczybyka! Daje Ci po dupie, tracisz na chwilę równowagę, ale jak już wytrzesz twarz z błota, to widzisz świat wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej.

Wtedy wyciągnęłam swoją maszynę do szycia (smykałka do igły i nitki odziedziczona po babci - krawcowej) i szyłam. Jedną kieckę, potem drugą. To nawet nie była decyzja podjęta z jakiegoś powodu, tylko czysty instynkt. Nie obyłoby się oczywiście bez kilku cudownych osób, które racjonalizm i dobre myśli wkładały mi do głowy wiadrami. Gdyby nie Maja, nie czytałbyś tego teraz, Drogi Czytelniku, bo to ona pchnęła idee Vanessy w odpowiednim kierunku i uporządkowała zbyt wiele pomysłów. Ba, to jest jej blog! Nie wie nawet, że się tu teraz uzewnętrzniam... Kocham Cię Majuś, pamiętaj!


Ot, cała historyja. Vanessa to ja i jakkolwiek ta ksywka się nie kojarzy (słyszałam kilka ciekawych interpretacji), to jest część mnie i jestem z niej dumna!



Niedługo rusza sklep internetowy i będzie można zamawiać nasze kiecki łatwo, szybko i przyjemnie, dlatego śledźcie co się dzieje na fecebook'u albo tutaj, bo na pewno ogłosimy wszem i wobec nową www :)

Do następnego!
W.

środa, 16 października 2013

A Kind Of Magic

            Dotąd był to tylko blog Majki, ale powiedziała, że się podzieli. W końcu robimy to RAZEM :) Teraz wszystko TO kocham, to ona i ja, czyli Majka i Weronika, czyli podróże, muzyka, projektowanie, zdjęcia, ogrody, taniec i przede wszystkim Vanessa. Nasze modowe dziecko. To będzie pierwszy vanessowy wpis, choć A Kind Of Magic jest numerem 4 wśród naszych kiecek.
            Powinnam jeszcze wyjaśnić dlaczego Vanessa, ale to raczej historia na osobny wpis ;)
            Więc jak to wygląda od kuchni? Ano tak...


            Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że tym razem się nam nie uda. Pobudka z pianiem kura, papiloty na głowę, skrzydła do plecaka i wio do Trójmiasta. Marta, nasze kochane Moosiatko, jak zwykle uśmiech pierwsza klasa. Kto na jej miejscu zaserwowałby mi taki ładny uśmiech z zapaleniem zęba? Nie będę wdawać się w szczegóły, być może właśnie jesz śniadanie…
            Jedziemy.
            Jeden z panów policjantów był bardzo rzeczowy, nie użył ani jednego zbędnego słowa, tylko i wyłącznie tych najbardziej potrzebnych. Drugi z kolei wydawał się być… pobudzony. Taki żartowniś, wiesz. Nie jestem Kubica, ani nawet Schumacher, ale żeby od razu mandat? Dziewczynie w papilotach? Przyznaj, że to świetna okoliczność łagodząca.
            Potem było już tylko lepiej; żelazko pozostawione bez opieki, klucze do auta Mai magicznym sposobem zawieruszone gdzieś w moim samochodzie, no i Matka Natura. Ta to nam dała po dupie.
            Jedziemy. Tym razem Maja prowadzi - nie kusimy losu, skurczybyk na pewno skorzystałby z okazji. Jedziemy, jedziemy, a wielkie, czarne, kłębiaste, złowieszcze chmurzysko za nami. Dojeżdżamy na naszą rozpracowaną wcześniej miejscówkę. Maja zaciąga ręczny, ja wysyłam sygnał nerwowy do tyłka, co by go podnieść z fotela i… KAP.
            Spaliłyśmy trochę benzyny próbując zgubić za zakrętem chmurzysko, wykonałyśmy kilka telefonów badając sytuację meteorologiczną w okolicy. Za dwa dni Moosie miała odlecieć do Krainy Wiecznych Łosiów, Łosiolandii, Łoś Vegas... miała zabukowany bilet do Szwecji i ta sobota z zapaleniem zęba to ostatni dzwonek dla naszych nowych tekstyliów, które jeszcze nie doczekały się swoich zdjęć.
            Jedziemy. Znaczy się, powracamy duszę utęsknioną na ojczyzny łono. A ojczyzna co? Obrażona, że się wozimy po Trójmieście, szukamy modnych miejscówek, jakby w Starogardzie, nie było gdzie fotek cykać. Wypiął się i kazał cmoknąć. „Teraz to nie będzie zdjęć, too late, sory memory.” Tak nam skubany powiedział i zaczęło padać.
            Spokorniałyśmy trochę. Majka musiała się uczyć, bo jutro egzamin. Marta musiała się pakować, bo pojutrze Łoś Vegas. A Hometown, jakby poruszony losem nieszczęśliwych dziewcząt, dokonuje spektakularnego przegonienia chmurzyska sponad dachów, wieżyczek, dzwonniczek i parkingów, i mówi: „Flaszka się za to należy”. 











Więcej zdjęć:

Vanessa - enjoy your dress
Marta Streng Blog


Dziewczyny, którym kiecka się podoba zapraszamy do kontaktu via facebook albo na mail vanessakiecki@gmail.com :)

W.


sobota, 10 marca 2012

Wyspy PHI PHI

Rodzice znów nie dali nam się wyspać. Szybkie śniadanie o 7:30 (mój żołądek jeszcze nie zechciał pracować) i wyjazd z hotelu taksówką na prom odpływający z Phuket w kierunku wysp Phi Phi. Bilety i taksówkę załatwił Tata kilka dni wcześniej. Prom okazał się dość drogi (1000 bath'ów/os.), ale za to z klimatyzacją, co dla mnie było wtedy wybawieniem. Płynęliśmy przez około 2 godziny mijając po drodze mnóstwo wapiennych skał oraz Koh Phi Phi Leh. Docelowo dopłynęliśmy do Koh Phi Phi Don co z Koh Phi Phi Leh i tymi wystającymi skałami tworzy grupę wysp Phi Phi, które wchodzą w skład prowincji Krabi. Koh Phi Phi Don jest najwięjszą i jedyną stale zamieszkaną wyspą. W porównaniu z Koh Chang, która jest trzecią co do wielkości wyspą Tajlandii...Koh Phi Phi była naprawdę malutka :) W 3-4 h pewnie dałoby się ją obejść.
Pogląd na to, gdzie jesteśmy:
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/73/Phi_Phi_Islands.png
Zeszliśmy z promu i trzeba było załadować się na małą łódkę aby dostać się do hotelu. Gdybyśmy chcieli przedostać się do niego lądem musielibyśmy iść z walizkami po stromym zboczu w lesie ok 30 minut, raz pod górkę, raz z górki...
Za 100 bath'ów od osoby zabrał nas pewien miejscowy Taj swoją ciekawą łódką na naszą plażę :) Odmienność jej polegała na jej budowie. Składała się z czegoś w stylu większego drewnianego Canoe z umieszczonym na tyle obracającym się silnikiem, często wyglądającym jak zwykły, samochodowy, bez obudowy. Jak się później dowiedzieliśmy, łódki te mają swoją nazwę: "Longtail". Zawdzięczają ją długiemu ogonowi zbudowanemu z około 2-3 metrowego metalowego przedłużenia śruby (takiej rury po prostu) zakończonej śrubą napędzającą całą łódź.
Ciekawy był moment wychodzenia z łódki...trzeba było po prostu z niej wyskoczyć do wody (na wysokość pośladków) i przekładać walizki z łódki na plażę. Konrad z Tatą trochę się przy tym namęczyli. Ale za to od razu byliśmy na plaży :) Zalogowaliśmy się w hotelu Paradise Pearl Bungalows no i zaczęło się leniuchowanie...
Ciężko mi opisać poszczególne dni na wyspie...oddaliśmy totalnemu odpoczynkowi  i zapanował "bezczas". Po kilku dniach nie wiedziałam nawet kiedy mamy wyjeżdżać, czy jest wtorek czy sobota, 25-tego lutego czy może już marzec...
Temperatura 30 st C nie pozwala na wystawianie cielska bezpośrednio na słońce więc większość czasu spędziliśmy w cieniu popijając mleko z kokosa (tudzież lokalne piwo Chang), czytając gazety i książki... "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" tak nas wciągnęła, że musieliśmy wymieniać się nią co 15 minut. Oczywiście akcja rozpoczęła się dopiero około 350-tej strony, ale za to trzymała w napięciu do ostatnich zdań. Polecamy ją wszystkim (film w wersji amerykańskiej jest do kitu!)!!!
Jednego wieczoru przeszliśmy się do miasta, czyli do portu. Jak to w centrum, zastaliśmy tam mnóstwo straganów, knajpek i sklepików. Oczywiście wszędzie trzeba było zdejmować buty, co mnie osobiście trochę obrzydza, ale z szacunku do ich kultury, zdejmowałam. Przeszliśmy większość uliczek, zjedliśmy krewetki i kukurydzę na straganie, podkarmiliśmy miejscowego kota i wróciliśmy łódką na naszą odizolowaną, cichą plażę. Resztę wieczorów spędziliśmy już w knajpce hotelowej  testując nowe tajskie potrawy (moje były zawężone do tych z kurczakiem) lub w domku ogrywając Rodziców w Makao...a właściwie w "Du**" - kto grał ten wie :P
Jedyną aktywnością jakiej się oddawaliśmy było snurkowanie. Niedaleko naszej plaży znajdował się tzw. "shark point", czyli miejsce gdzie można spotkać rekiny. Nie przewidzieliście się, REKINY:)
I to nierzadko. Konrad widział je 5 na 6 razy. Niektóre były naprawdę spore, w wodzie wydawało się, że mają około 1-1,5 m. Spodziewałam się, że przy pierwszym spotkaniu z rekinem ulegnę stereotypowemu myśleniu, które wywołuje strach i mrozi krew w żyłach, ale rekiny nie wydawały się nami zbytnio zainteresowane i to pozwoliło mi czuć się przy nich swobodnie.
Wybraliśmy się na 4-godzinny, popołudniowy rejs motorówką wokół Phi Phi Leh. Główną atrakcją tego rejsu było odwiedzenie Monkey Beach, czyli plaży małp oraz Maya Bay, czyli zatoki Maya, znanej z filmu The Beach (tytuł polski: "Niebiańska plaża") z Leonardo di Caprio.
Co do małp...ale się uśmialiśmy! Co za zabawne zwierzaki! Strzelają miny jak ludzie, ssą kciuki, drapią się po tyłkach, iskają się, huśtają i uwielbiają coca-colę! Dla puszki/butelki coli małpa jest w stanie zrobić wszystko. Jak jej nie dasz to Ci ją ukradnie.
Co do niebiańskiej plaży...łaaał już wiem dalczego Leonardo tak bardzo dążył do jej odnalezienia i dlaczego tak pragnął tam pozostać. Oczywiście, po nakręceniu tego filmu, każdego dnia spływa tam tysiące turystów, jednak miejsce jest dość dobrze utrzymane, a jego naturalne piękno zachwyca w każdym calu!
Zatrzymywaliśmy się jeszcze w kilku zatoczkach z równie pięknym widokami i lazurową wodą.
Snurkować można było godzinami, temperatura w Morzu Andamańskim wynosiła około 28 st C wiec nie istniał tam taki termin jak "zimno"! Istna zupa! I tu muszę wspomnieć o Konradowej zdobyczy: muszla (niezamieszkana) 9x6 cm – przepiękna! Będzie zdobiła naszą półkę!
Doczekaliśmy się zachodu słońca i wróciliśmy na naszą rajską plażę.
W tym miejscu panowała niesamowita atmosfera. Nie był to typowy kurort, jaki możemy spotkać w popularnym wakacyjnym miejscu (np. W Egipcie czy Turcji). Miejsca dla turystów były tylko w małych domkach umieszczonych wzdłuż plaży. Nie było ich dużo więc czuło się bardzo swobodnie i intymnie. Brak zgiełku i typowego nocnego życia Tajlandii... Myślę, że to najlepsze miejsce na świecie na odpoczynek. Szkoda, że czas tego odpoczynku zwykle szybko dobiega końca, trzeba się pakować i ruszać w dalszą drogę...




                                           
                                                           Widoki ze śniadania:


                                              Konrad sączy sobie mleczko kokosowe.
Kot schrupał węża na śniadanie :)


                                              Małpy w akcji.........
                               
                                        "Niebiańska plaża" a tak naprawdę Maya Bay :)



             Widok na kolejną zatoczkę...5 minut pieszo z Maya Bay, wcześniej tam snurkowaliśmy.


                                         
                                                 Wieczorne rozrywki..........
                                                        Pożegnanie z plażą...

                                                               Zrobiłam zakupy :P

Małpa pije coca-cole!

środa, 29 lutego 2012

KOH CHANG – WYSPA SŁONIA

DZIEŃ I
Zaraz po śniadaniu rozstaliśmy się z Rodzicami i udaliśmy się taksówką na dworzec autobusowy Ekamai, skąd odjechaliśmy rządowym autobusem w stronę wyspy.
Taksówkę pomógł nam złapać hotelowy ochroniarz- zupełnie bezinteresownie :)
Podróż trwała około 6-ciu godzin. Za 250 bath'ów (ok. 25 zł) od osoby przejechaliśmy 300 km całkiem komfortowym autobusem z klimatyzacją, wodą niegazowaną i ciasteczkiem. Autobus ten dowiózł nas do miejscowości Leam Ngob, skąd promem przedostaliśmy się bezpośrednio na wyspę Koh Chang. Byliśmy trochę przybici bo trafiliśmy na deszczowy dzień...inaczej sobie wyobrażaliśmy pierwsze wrażenie. Dodatkowo nie wymieliśmy wystarczającej ilości pieniędzy i po opłaceniu zardzewiałego promu (70 bath'ów/osoba) zostało nam jedyne 60 bath'ów, które nie starczyłoby na taksówkę do hotelu. Przeszłam się więc po dolnej części promu i znalazłam Charlie'go, który był tak miły i zawiózł nas pod sam hotel swoim nowym pick up'em Isuzu. Konrad załadował walizki na pakę (które w drodze trochę zmokły bo cały czas padał deszcz) a my wylądowaliśmy na wygodnej i suchej kanapie w środku auta. Całe szczęście, że się zgodził bo, jak okazało się już na lądzie, na innych nie czekały wcale taksówki. Podejrzewamy, że właśnie z racji deszczu zrobiły sobie przerwę w kursowaniu. Podziękowaliśmy grzecznie, pożegnaliśmy się, Charli e życzył nam udanej podróży poślubnej i odjechał. Zalogowaliśmy się w hotelu KC Grande Resort, wrzuciliśmy walizki do naszego domku przy samej plaży i pierwsze co zrobiliśmy to wskoczyliśmy do morza!! Kąpiel w słonym i ciepłym Morzu Południowo-Chińskim (Zatoka Tajlandzka)- zadowolenie gwarantowane (nawet w deszczu)! Potem postanowiliśmy sprawdzić wodę w basenie (oczywiście była jeszcze cieplejsza) ;)
Na koniec dnia, trzeba było coś zjeść, a że zostało nam tylko te 60 bath'ów starczyło jedynie na naleśniki z pieczonymi bananami (30 bathów za naleśnik). Na wyspach jest już zdecydowanie drożej niż w Bangkoku, co nie zmienia faktu, że w Polsce nie znajdziemy przepysznych bananów w cieście za 3 złote!

DZIEŃ II
Kolejny dzień rozpoczął się przepysznym śniadaniem na plaży. Pogoda pozostawiała wiele do życzenia a my ciągle jeszcze objęci syndromem jet lag, postanowiliśmy się przespać.
Po 15:00 zaczęło się rozpogadzać. Zaliczyliśmy kąpiel w morzu i dłuuugi spacer wzdłuż plaży White Sand Beach. Wieczorny wypad do miasta skończył się pyszną kolacją i tajskim masażem :) Jako, że tajski masaż składa się z elementów akupresury, jogi, ale także rozciągania, śmiało mogę stwierdzić, że nie tylko my, ale Panie masażystki też nieźle się nagimnastykowały! A wyglądało to mniej więcej tak:
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/d/db/Thaisun1.jpg

DZIEN III
Wciąż nie byliśmy pewni jaka będzie pogoda tego dnia. Prognozy nie były jednoznaczne. Mimo tego, postanowiliśmy poświęcić ten dzień na zwiedzanie.
Wynajęliśmy skuter na całą dobę i udaliśmy się do miejsc, wskazanych wcześniej przez Rodziców. Pani pracująca w wypożyczalni dała nam mapę wyspy, co znacznie ułatwiło sprawę :) Trochę obawialiśmy się o moc tego skuterka. Wyspa należy do tych górzystych i jadąc autem Charlie'go przekonaliśmy się co tutaj znaczy górzysta droga.
Jadąc do naszego pierwszego celu, a był nim rezerwat słoni, musieliśmy pokonać niezłe serpentyny. Okazało się, że to nie o moc skutera powinniśmy się martwić tylko o jego hamulce! Dodatkowo, musieliśmy pamiętać o takim szczególe jakim jest ruch jest lewostronny. Ale Konrad przecież jest wyśmienitym kierowcą i nic nie jest mu straszne :P Zatrzymując się po drodze w punkcie widokowym (widok na naszą rajską plażę) oraz w biurze sprzedającym bilety powrotne do Bangkoku (udało się kupić je dość tanio w stosunku do pierwszej ceny jaką usłyszeliśmy przy głównej, turystycznej ulicy i co najważniejsze, otrzymaliśmy zapewnienie, że na 15:00 będziemy na lotnisku) dostarliśmy na miejsce. Słonie właśnie wróciły z wycieczki z porannymi turystami, ale nie było tak kolorowo. Okazało się, że trzeba mieć rezerwację i że pierwszy wolny termin jest na godzinę 16:00. Wybraliśmy 40-to minutowy program słoniowy, który zawierał przechadzkę przez mały busz, strumyczek i karmienie słonia. Zapisaliśmy się na 16:00 i pojechaliśmy dalej. Musieliśmy przez to nadrobić trochę kilometrów, ale jechało się bardzo przyjemnie i w ogóle się tym nie przejmowaliśmy. Temperatura była tak wysoka, że wiatr podczas jazdy w ogóle nie chłodził, ale zawsze to jakiś ruch powietrza. Dojechaliśmy do punktu, w którym należało zostawić skuter na parkingu, kupić bilety na wodospad i zacząć się wspinać. Trasa nie była trudna, ale w japonkach podnosił się poziom trudności :) Szliśmy około 20 minut, powoli zaczęliśmy wątpić w powodzenie a tu nagle wyłonił się przed nami ogromny wodospad Khlong Phlu. Zanurzenie się w chłodnej, słodkiej wodzie było prawdziwą nagrodą za to przedzieranie się przez busz:) Popluskaliśmy się trochę, poskakaliśmy ze skał do wody i popstrykaliśmy trochę zdjęć. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w przydrożnej knajpce na lunch. Zamówiłam niewinnie brzmiącą sałatkę z kurczaka, Konrad wybrał zupę. Już po pierwszym kęsie wiedziałam, że nie będzie łatwo. Paliło jak cholera, momentami nawet ciężko się oddychało, ale byliśmy bardzo głodni i zjedliśmy wszystko. Jak płaciliśmy, Pani kelnerka i chyba też właścicielka baru z podziwem patrzyła na puste talerze. Odjeżdżając zauważyłam napis nad knajpką "Chili chili bar". I wszystko jasne.
Na słonie dojechaliśmy znowu trochę za wcześnie więc poszliśmy zobaczyć kolejny wodospad, który był w pobliżu. Okazał się on trochę większym górskim strumykiem :)
Same słonie były przesympatyczne! Chociaż smutno im z oczu patrzy, raczej nie miały powodów do smutku. Po tej krókiej przejażdżce dostały kosz bananów, kokosy i wodę. Na głowie naszego słonia cały czas siedział miejscowy Pan, który go 'prowadził'. 'Prowadzenie' to polagało na uciskaniu słonia pod uchem kolanami. Było to raczej delikatne, w stosunku do masy i siły słonia. Słonie miały na głowie śmieszne, czarne, sterczące, rzadkie włoski, a skóra ich była szorska. Najbardziej jednak zszokowało nas to jak cicho słoń przemieszcza się po dżungli! I doprawdy nie wiem już jak interpretować powiedzenie: "Poruszasz się jak słoń w składzie porcelany". Swoją drogą nie wyobrażam sobie jak kosztowne i ciężkie musi być utrzymanie słonia skoro zjada około 150 kilogramów pożywienia dziennie...
Nasza wycieczka dobiegła końca. Oddaliśmy skuter i poszliśmy coś zjeść. Obowiązkowo wykąpaliśmy się w morzu. W rozliczeniu końcowym dnia otrzymaliśmy niesamowite wrażenia a Konrad dodatkowo spalone ręce od trzymania kierownicy :)

DZIEN IV
Wstaliśmy dość szybko tj. ok. 8:00 (Konrad wyciągał mnie z łóżka na śniadanie). Dzień zapowiadał się wspaniale: słonecznie i bezchmurnie. Mieliśmy w planie jechać na wycieczkę do okoła czterech wysp, ale nie mieliśmy tu jeszcze dnia 'leżakowania'. Uznaliśmy, że jest tu tak pięknie, że na pewno kiedyś tu wrócimy więc na tą wycieczkę pojedziemy sobie później.
Wykonaliśmy plan B tzn.: "leżenie, smażenie, kąpiele morskie i basenowe". Jedynym co wymagało myślenia było czytanie niesamowicie wciągającej książki, którą wzięliśmy ze sobą (Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet – Stieg Larsson). Była tak ciekawa, że musieliśmy się nią wymieniać co jakiś czas bo nikt nie chciał pozostawać w tyle :P
Zapomniałam dodać, że każdego wieczoru raczyliśmy się drinkami przygotowanymi przez Konrada, leżeliśmy na plaży i patrzyliśmy w gwiazdy. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że Konrad jeszcze robił pompki :) Nie zrobiłam żadnego zdjęcia, musicie mi uwierzyć na słowo :)

DZIEŃ V
Kolejny dzień zajadania się słodkimi ananasami i mango. Ten dzień również przeznaczyliśmy na leżakowanie. Nasza skóra ledwo zdążyła lekko się zarumienić. Desperacko próbowałam się opalić i chyba przesadziłam ze słońcem. Co prawda używaliśmy filtrów 15, na twarzy nawet 30, mimo to spaliliśmy się konkretnie. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że będę miała przez to 2-dniowe problemy. Graliśmy w siatkę, pływaliśmy. Kolejny raz udaliśmy się na spacer wzdłuż plaży. Na samym końcu odkryliśmy bardzo ciekawe miejsce: kolorowe domki na skałach, hotele o trochę niższym standardzie. Nie było klimatyzacji, ale była ciepła woda :) Daleko do miasta, ale po co komu miasto jak się jest na takiej pięknej plaży i ma się knajpki pod nosem? Niemniej jednak, urokliwe miejsce. Jestem pewna, że można by było poznać tam wielu ciekawych, młodych ludzi z całego świata, którzy podróżują w pojedynkę lub parami. W naszym hotelu byli raczej starsi turyści.
Tego wieczoru czuliśmy się trochę jakby kończyły nam się już wakacje. Szybkie pakowanie, myśli krążące wokół podróży. Ostatnie spojrzenia na basen, morze...aż nam się łezki w oku kręciły... ;(

DZIEŃ VI
5:40 Pobudka.
6:00 Śniadanie.
6:30 Wylogowanie z hotelu.
6:45 Odjazd z hotelu minibusem na prom.
8:30 Prom
9:30 W drodze do Bangkoku.
14:00 Lotnisko w Bangkoku.
16:55 Wylot na wyspę Phuket.
18:30 Lądowanie na Phuket.
19:00 Walka o taksówkę/minibus/cokolwiek.
20:00 Spotkanie z Rodzicami. Logowanie w hotelu Mei Zhou w mieście Phuket.

Wybaczcie, że tak zdawkowo, ale musicie mi uwierzyć, że nie chcecie wiedzieć co się dokładnie wtedy działo. Powiem krótko: nazywamy to 'przerażeniem słonecznym'. Już w nocy wiedziałam, że coś jest nie tak, dostałam dreszczy, gorączki i wszystko inne co jest z tym związane. Męczyłam się całą podróż, spałam i marzłam na lotnisku, wyglądałam jak zombie. Całe szczęście Konrad czuwał na każdym kroku, ogarnął mnie, bagaże, odprawy...wszystko. I dobrze, że przed rozstaniem z Rodzicami kupiliśmy sobie tutejsze karty w sieci Happy. Dzięki temu mogliśmy się z Nimi kontaktować przez cały ten czas.
W hotelu padłam na łóżko i oprócz szybkiego prysznica nie miałam siły na nic. Konrad z Tatą poszli jeszcze coś zjeść na miasto a Mama zaaplikowała mi porcję leków ze swojej cudownej apteczki. Nie wiem co bym bez Niej zrobiła...i bez K. i bez T.













                                                          Ten maly domek jest nasz!

                             
                                                           Nasz sniadaniowy stolik :)